SZTUKA I REWOLUCJA. ROZMOWA Z AGĄ SZREDER NA MARGINESIE AKTUALNYCH WYDARZEŃ

„Eksperyment jest naszym obowiązkiem” – głosił Aleksander Rodczenko, mając na myśli rolę artystów w przedstawianiu dynamiki myśli ludzkiej. Cała zresztą awangarda wikłała się w działania, mające na celu obalenie starego porządku świata, by zaproponować jego nową formułę, choć często zupełnie utopijną. Futuryści nawoływali do wojny, która miałaby uzdrowić gnijącą cywilizację, konstruktywiści czynnie wspierali rewolucję bolszewicką, sytuacjoniści proponowali „rewolucję dnia codziennego”, a dadaiści próbowali obalić tradycyjny system wartości, który usprawiedliwia toczenie wojen.

Jak chyba wszyscy dookoła, przyglądam się wydarzeniom na polskich ulicach i zastanawiam się, jak w tej zawierusze odnajduje się sztuka zaangażowana. Od długiego już bowiem czasu całkiem duża część artystów manifestuje w swojej twórczości poglądy na problemy, nurtujące naszą rzeczywistość. Tym razem nastał czas, gdy nie tylko elity, ale również masy zradykalizowały się, by publicznie wyrazić swoje stanowisko w kwestiach dotyczących nas wszystkich.

Jedną z artystek, które zajmują stanowisko wobec alarmujących problemów naszej rzeczywistości i kultury, jest Aga Szreder. Ostatnio z zainteresowaniem śledziłam losy jej realizowanego w Warszawie projektu „Cienie Antropocenu” – świetlnych instalacji przestrzennych, odnoszących się do niszczycielskich poczynań człowieka w stosunku do natury i jego udziału w zagładzie kolejnych gatunków zwierząt. Spotkałam się z nią, by zapytać, jak patrzy na dzisiejsze wydarzenia przez pryzmat własnego zaangażowania w sztuce.

Agnieszka Wołodźko: Jakie ginące gatunki postanowiłaś upamiętnić w „Cieniach Antropocenu”?

Aga Szreder: W październiku odbyła się pierwsza odsłona tego projektu. Postanowiłam skupić się na wybranych czterech zwierzętach: Jesiotrze bałtyckim, Nurze czarnoszyim, Rysiu euroazjatyckim oraz Łątce zielonej, które są uznawane za gatunki wymarłe bądź na granicy wymarcia na terenie Polski. Tak naprawdę, dla mnie te „Cienie“ to jest tworzenie współczesnych pomników kogoś, kto odchodzi na naszych oczach, niestety dzięki nam. Jest to rodzaj ich uhonorowania, coś, co pozostaje po tych zwierzętach.

Na początku postanowiłam skupić się na sytuacji zwierząt, które zamieszkiwały Polskę. Wiadomo, że każdy kraj ma inną sytuację. U nas np. nur czarnoszyi nie gniazduje już od wielu lat. Można go zobaczyć tylko w czasie przelotów, zresztą teraz, w listopadzie. Doprowadziliśmy do tego nadmiernym rozwojem turystyki w miejscach jego gniazdowania, czy też poszerzaniem areałów uprawnych i zmechanizowaniem rolnictwa. Ten ptak potrzebuje spokoju i ciszy. Jest on natomiast popularny w Skandynawii i na Syberii. Oczywiście istnieją gatunki, których liczebność to kilka, kilkanaście, kilkaset w skali świata i jeśli one wyginą, to będzie to ostateczne. Wydało mi się jednak rozsądne skupienie się na początku na Polsce, ponieważ mieszkam tutaj, żyję tutaj i tutaj nie jestem w stanie tych zwierząt więcej zobaczyć.

„Cienie Antropocenu”, cień Nura czarnoszyjego. Fot. A. Szreder.

Ten etap projektu powstał dzięki zaangażowaniu grupy osób, którym jestem niezwykle wdzięczna. Rafałowi Żwirkowi za całościową współpracę, za dźwięki (Jesiotra i Rysia) i dokumentację foto/wideo. Ani Jurkiewicz za muzykę (Łątki, Nura i Rysia). Dorocie Przyguckiej za tłumaczenia. Krzysiowi Wiluchowi za pomoc i użyczenie pracowni. Piotrowi Kowalskiemu, Izie Bil i Gosi Radel-Wąchale również za udostępnienie miejsc.

Następnie chciałabym zaprosić wszystkie osoby zainteresowane samodzielnym wykonywaniem rzeźb/pomników zagrożonych zwierząt, do współtworzenia tego projektu. Najpierw w Polsce, potem również za granicą. Żeby wspólnie stworzyć taki gigantyczny atlas zwierząt, które odchodzą. Początkowo myślałam o tym, żeby to były cienie, ale to może być zbyt skomplikowane, a poza tym nie każdego to interesuje, więc tutaj forma będzie pewnie bardziej dowolna. Mam wrażenie, że do całego tego zła, które człowiek generuje, tym, że sami to wszystko, również siebie, wykańczamy, największym kontrastem jest nasza kreatywność. Ten projekt wydaje mi się takim ładnym przeciwstawieniem temu, co złego zrobiliśmy wobec natury i świata. Czyli pokazanie naszego współczucia i kreatywności. To mi się wydaje bardzo istotne.

„Cienie Antropocenu”, cień Rysia euroazjatyckiego. Fot. R. Żwirek.

Moim marzeniem jest to, żeby na koniec te wszystkie zwierzęta pokazać w Muzeum Historii Naturalnej w Nowym Jorku. Tam są przepiękne dioramy, które tak naprawdę są obrazami. Podczas powstawania w długim czasie rozwijały się, nawiązując mniej lub bardziej do aktualnych trendów w sztuce. To jest ciekawe, bo są one podróżą przez historię sztuki. To taki mój plan, który, mam nadzieję, uda się osiągnąć.

A.W.: Nie mogłam uczestniczyć w spacerach, w czasie których prezentowałaś ten projekt publiczności. Chcę cię zapytać, jak to wyglądało.

A.S.: Jak często u mnie bywa, było to zorganizowane oddolnie. Z tą różnicą, że tym razem miałam stypendium z miasta stołecznego Warszawy. Było to duże ułatwienie. Początkowo chciałam zrobić pokaz w przestrzeniach otwartych – w parku, na skwerze, na ulicy itd., tak jak w czasie „Narracji”, i zaprosić jak najwięcej ludzi. Natomiast ta sytuacja epidemiczna, która w październiku już się mocno rozwijała, skłoniła mnie do decyzji, by tego zbyt mocno nie nagłaśniać. Żeby nie przyszło na przykład kilkaset osób. Robiłam to sama, bez instytucjonalnego wsparcia producenckiego i organizacyjnego. Uświadomiłam sobie , że jeżeli rozstawię te cztery instalacje w różnych miejscach, nawet w zasięgu jednej dzielnicy (prezentacja odbywała się na Pradze Północ), będę musiała poprosić znajomych, żeby stali i marzli przez kilka godzin, pilnując moich rzeźb. Doszłam więc do wniosku, że najlepiej będzie to zrobić w witrynach. Zresztą te cienie, gdy powstawały, zaczęły mi koncepcyjnie pasować do nich. W rezultacie trzy były w witrynach, blisko siebie. Mam pracownię na ulicy Małej, więc jeden z cieni – Łątka zielona była właśnie u mnie. Obok, w pracowni kolegów, był Ryś. W byłej kawiarni Melon na Inżynierskiej prezentował się Jesiotr. Natomiast Nur czarnoszyi, który jest takim specyficznym, tajemniczym ptakiem był pokazywany w kawiarni, w oddzielnym, dedykowanym mu pokoju. To był krótki dystansowo spacer między czterema miejscami, tak naprawdę 300-400 metrów do przejścia, bardzo bliziutko – maleńki kwartał.

Ale też forma pokazywania w witrynach… Ja nigdy mojej witryny nie używałam w ten sposób. Mam w pracowni piękne, przedwojenne oszklone drzwi na ulicę i instalacja była pokazywana przez te szyby. To bardzo fajna forma, bo dzięki niej w inny sposób prezentujesz te rzeczy. Oczywiście, jej minus polega na tym, że widzisz je tylko z jednej strony, a nie możesz ich obejść. To dla rzeźby nie jest dobre, bo zawsze powinna być dostępna ze wszystkich stron. Natomiast sam fakt, że one są w witrynie, w przypadku tych zwierząt rzeczywiście nadawał im sznytu czegoś na sprzedaż, takiego utowarowienia. Czyli sposób przedstawienia tych zwierząt oddawał sposób myślenia o zwierzętach większości ludzi. Traktujemy je jako produkt, towar. To było ciekawe, że sieć decyzji, które musisz podjąć ze względów organizacyjnych, coś ci uświadamia. Ja lubię proces. Jak te rzeczy są już gotowe, ogarnia mnie jakiś smutek (śmiech).

A.W.: Chcę teraz przejść do innego projektu, który współtworzyłaś. To „100 flag na 100-lecie praw wyborczych Polek”. Powstał dzięki pracy Kolektywu 100 FLAG. Wzięło w nim udział ponad 270 osób z całej Polski, które stworzyły przeszło 220 tematycznych flag (listę członkiń i członków Kolektywu oraz nazwiska uczestniczek i uczestników można znaleźć tutaj). Wydarzenia, które mają miejsce za naszymi oknami, bardzo go zaktualizowały. Można powiedzieć, że to proroczy projekt.

A.S.: Oj, tak. Wtedy to było wołanie na puszczy, kolejna akcja z cyklu, że masz nadzieję, że coś się stanie i coś w tej rzeczywistości drgnie, a z drugiej strony wiesz, że tak nie będzie. A tu nagle okazuje się, że tak jest. Wszystkie kroki, jakie do tej pory zrobiłyśmy, my jako kobiety, ale również mężczyźni, którzy też tworzyli i tworzą feministyczne projekty… Nagle widać, że te wszystkie krople zaczęły drążyć skałę, że rzeczywiście jest tego efekt. To jest niesamowite. Ostatnie dwa lata walczyłam o to, żeby wreszcie wszystkie flagi oddać ich autorkom i autorom i wreszcie z tym skończyć, a teraz żałuję że już ich nie mamy pod opieką (śmiech).

A.W.: Można byłoby znów nimi pomachać.

A.S.: Tak, tylko teraz one by zginęły w tym tłumie. To też jest ciekawe. Wtedy one same stanowiły tłum i działały jak kolorowy ptak w tej listopadowej i politycznej szarówce. A teraz po prostu mogłyby być zaledwie jakąś maleńką cząstką manifestacji. To jest absolutnie wzruszające i niesamowite. Więc bardzo cieszę się z tego, że cały ten ogrom pracy tylu osób przez tyle lat przynosi efekt. To jest świetne. Zdałam sobie sprawę z tego, że potrzebna była wymiana pokoleniowa. Oczywiście nasze kroki wiodły do tego celu. Mam nadzieję, że to, co się dzieje teraz, zmierza do rewolucji, bo takich rzeczy nie da się cofnąć ani zatrzymać.

A.W.: Myślę też o tym, że to było mocne działanie przy użyciu narzędzi plastyki. Trochę mi brakuje tego typu akcji teraz. Wszyscy, którzy analizują to, co się obecnie dzieje na ulicach, bardziej skupiają się na warstwie słownej, literackiej, na sloganach, które są kreowane. Ale wydaje mi się, że mało jest wyrazistych i interesujących akcji w sferze symboliki wizualnej. Jak uważasz?

A.S.: Ja tutaj się z tobą nie zgodzę, ponieważ jestem absolutnie zachwycona tym, jak szybko i w jaki sposób ewoluował język wizualny ulicy. Pamiętam 2009 rok, gdy powstał ruch oddolny Indignados w Hiszpanii i jaką miał identyfikację wizualną. Oni właśnie używali kartonu, wszystko było robione ręcznie. Wtedy cierpiałam strasznie, że w Polsce w języku protestu wszystko jest drukowane. Że produkujesz mnóstwo śmieci na każdą demonstrację, zamiast wykorzystać je. To mogli zrobić tylko ludzie młodzi, którzy protestują przeciwko niszczeniu klimatu i mają już świadomość, że obciachem jest drukowanie baneru. I to jest niesamowite, że cały ten protest przejął tę strategię i ludzie sami to robią. Więc jestem po prostu przeszczęśliwa na tych manifestacjach, chodząc i oglądając te rzeczy. Bo nawet jeśli to jest jedynie liternictwo (bo to jest najczęstsze), jest to też kreacja. Niezwykłe, że masz młodych ludzi, którzy nagle odrywają się od smartfonów i wykorzystywania swojego kciuka na rzecz ręcznego pisania. To jest coś absolutnie niesamowitego. Dla mnie to, co się dzieje, to jest festiwal kreatywności. I to nie tylko w sensie słownym, ale też wizualnym.

Protesty w obronie praw aborcyjnych kobiet, Gdańsk, październik 2020. Fot. O. Wołodźko.

W Warszawie, gdy obserwuję te kartony, to tam jest bardzo dużo kreacji, nie tylko literniczej. Jest dużo grafiki, malarstwa. Oczywiście, rzadko się zdarzają bardziej abstrakcyjne transparenty, bo abstrakcja jest na ulicy słabym językiem. Mało zrozumiałym. Tutaj wymagana jest dosłowność.

A.W.: Mówiąc o braku działań z zakresu plastyki, miałam na myśli to, że artyści profesjonalni są dość mało widoczni.

A.S.: W Warszawie było sporo wystąpień performatywnych. Jest dużo osób, które gdzieś sobie stają i występują. Nawet jeśli nie są widzialni medialnie, to jest tego całkiem sporo. Na przykład Ania Kalwajtys zrobiła performans przy Pomniku Armii Krajowej i Polskiego Państwa Podziemnego pod Sejmem. U was chyba też nie jest źle pod tym względem, bo przecież była chociażby muzyczna demonstracja w formie jam session pod Radiem Gdańsk. W tych protestach jest bardzo dużo muzyki, co wcześniej się nie zdarzało. Przez trzydzieści lat na demonstracjach śpiewali Kaczmarskiego. Więc tutaj jest totalny kontrast, jeśli chodzi o twórczość, bo ona jest dedykowana protestom, to powstaje na bieżąco. To jest jakiś odjazd kompletny. Na przykład dużo osób malowało twarze, nie tylko w błyskawice. Ja jestem zachwycona tym, co się dzieje.

Widziałam sporo transparentów, które były zrobione przez „artystów”. Ale przy takiej skali protestów trudno to zobaczyć. To są miliony, więc nie jesteś w stanie tego dostrzec. Ale skoro na co dziesiątym kartonie widać było profesjonalną kreskę i kompozycję, wiadomo, że to jest zrobione przez kogoś, kto ma wykształcenie artystyczne. Zresztą, kto nie jest artystą? Myślę, że realizuje się w tych protestach sen Beuysa. To jest całkiem niezła skala. Tylko rzeczywiście są to działania indywidualne, bo my, jako „artyści profesjonalni”, zupełnie nie jesteśmy spójni. Dla mnie było bardzo dużym zaskoczeniem przy „100 flagach”, że tyle osób wzięło w tym udział bez dyskusji, czy tak, czy siak, czy może inaczej. Ale myślę, że siłą tej akcji było to, że była robiona oddolnie i w czasie, kiedy kierowaliśmy nasz manifest-zaproszenie do artystów, była znikoma ilość działań upamiętniających stulecie wywalczenia praw wyborczych przez Polki. Takie zrywy znowu w tym momencie mają sens.

Zrealizowano ze środków Miasta Gdańska w ramach Stypendium Kulturalnego.

Dodaj komentarz